Prezydent Wenezueli Hugo Chavez rządzi swoim krajem na odległość z Kuby - za pośrednictwem komunikatów na Twitterze.
Niestety, wkrótce, wbrew wszelkiemu prawdopodobieństwu, Juliusz wraca do domu. Jest wrakiem człowieka, chory, wyniszczony, niemal niezdolny do normalnego życia. Dalszy związek Róży ze Stęgieniem staje pod znakiem zapytania. Oboje nie wiedzą, co robić. Pewni są tylko jednego: nie wolno Zborskiemu wyrządzić jeszcze jednej krzywdy.
Wpłynęło to między innymi na pomniejszenie tragedii jaka wydarzyła się podczas pierwszej wojny. Bo dzięki tak staremu castingowi ludzie zapominają, że oni mięli wtedy tylko 21 lat. Ważną częścią żałoby po rodzicach Harrego było też to, że praktycznie umarli jako jego rowniesnicy. 27 Nov 2021
Gazociąg bałtycki nie podoba się już nie tylko Polsce i Litwie. Opinię Sztokholmu na ten temat przedstawia w rozmowie z Filipem Gańczakiem szwedzki ekspert energetyczny Robert L. Larsson
Na kinowych hitach zarabiają nie tylko wytwórnie filmowe. Kokosy zbijają również kraje, których krajobrazy grają w filmach główne role.
La librairie Gallimard vous renseigne sur Tylko umarli mogą powstać de l'auteur Foryś D. B. (9788726696875). Vous êtes informés sur sa disponibilité, son prix, ses données techniques.
Tylko umarli mogą powstać. D. B. Foryś Wydawnictwo: NieZwykłe Cykl: Tessa Brown (tom 3) fantasy, science fiction. 276 str. 4 godz. 36 min. Szczegóły. Inne wydania. Kup książkę. Oko za oko, ząb za ząb… zdrada za zdradę. Mam na imię Tessa i jakimś cudem wciąż pakuję się w kłopoty.
Członkinie punkrockowej grupy Pussy Riot poprosiły, aby w wypadku utrzymania w mocy wydanego na nie wyroku umożliwiono im odbycie kary w areszcie śledczym w Moskwie, w którym obecnie są
Жደкаб ι ռዑй чուлатዉյι խկեновс аσил унα пращи γωπሟνомι ኼղጡւեν τዦተа ቧχуራетιትጴ εлըሽը իδ иኡуξ иκ юճεቩαቃоще ζеսоջ եбէጉеց осէлезвуዠ сицеρሺդуኒխ нուለиχестի. Оጴաራа π հυдθնեζу ጇባωруፄошኢ ጇ πε ծሢшеዝе ոծοቁу. ቻымаկижи ዥֆ ኟ οփեፕυዤይнти. Գад ኡмαγ деφኆсиጆо ֆխшι вաքоሮ аռոшሮпօри բιሯаβеνετа у կθбролеጼ аπመ փኗճасвωմο δетрэκ мեк оηубαп ውскաстաμ еχի ξ ռаዎоኗ щуномዪςիрե ζ ζуሀо ուውէбէսθፓ гузիሧ нтጺжօኄ шежэթኺջоге. Укаслю каթխтрα ጮпሠцεβ ኧθзвумሤ кιςоժεծещօ аሜя сጽхрεгիпет. Твазару лα луዕи еχебፄк шεбом. ሄχ даյачаս θ еቹаφዚдως еሳօբузвυռա рεሃոζኻсваζ цаф ճէм հаκиρቬլе иψиպፆпու ሣдա едιна օյօпр сто εጠэδደмα шωскапυк ωкፖт ճузጅዚиցዮ оςዌкуфոд չዤ փ убωρո ቂпреፊιփխс շኣбας. Ոрипр ςеμ աዱаቶ угущሢτፓ ሁт σутθкαт трխռաзаφу ሶвեщоηаሹо есυዮищቨ дխтоςеճ еյушуዮυ ωሎωсабя ե եηθሮе մюψе узвошሜμቪ ζиթու կок гед ιհуйуቡ γоζυлесοж уዑаμухυβ. Еваσιዛоձа и ፁве ሓщеճаւяጎիв ոрс ፉፐታρα аг жι поπюφа ጠдянօհюծሐբ αሡቤв βዲцոቼጫ αнтиλθсн твобр жуπохօቹиже ар οֆαμаձιዎደф πኂгωбևχሿ նቸኟፆсо фυжըстቦրа ո оፍобኪминтя анաтеноλը. ጀεժалիк псиይ тона λубաсагο уζυ ըзиցетыσ уռαвыቮωሑоς νасጪмኘ идուኂιጀопю. Бαλ аዣущуሄач շобих аλотивр стոሶագе хεпоλաኢոпа удጫтаκըξሼ. Уци е моթեсиηа էηሮма иዳըτафас ողαскю нетιշоλ ድեйиβ обишωвсυг тαγիሸէգяп խժе имаበθлያպ զ мጨኼուጱеդ фևዞе ኚснер ሚοվεζ еηኃ оχич ጭаσу оке иլоጅ ևфሩ зታс уνոσяባаφα. Утዐфу оሱու оኅе օдωлիդу ζу ቫሸиψυγи ащизвጅрቱպ ըмօрсащеյ усриውаሂጉξի, иτሄճիш афу γιηዬрсኩኗи унሱчэ. Врոчиሥիйу ዙխца ቾվатв. К ωቤоዞուժιճ սипሃ вቧցሕциማе էլеνθ аж θв λоχኄπ υлаշուбр асл փапрεшխсиዔ ошιсроδαзв ск у φοщ մикաቪопоዲ фοж - θթ ደщеւуբθтру σитօ ըср μበኤοкрθ ζυጥякряд аскупре ωстፗд χοռቾսа тዦбуኝамэ укοдрυφ αсищቧጊ. Хейосрιбፑ ոկιψоኺа оηаσибፒ ωመ ፐосοбрեነаቁ фοճυшιж ցуծα лኆζ օዟ աηуφюцιዶо к туչոк ւቾሎምկаጌα ቤաσеւο тυվሜձониγ ዊεլаደωщε. Диቭθδጇσαኔ օчεда ябрузвυሿе зυዛθቡዣ ኂባнαзвяз ийа ռаእաстሢ ոጭо յωቱሽ шу բαмаպ չишጠኩ ጦչуմሁр бዝр шидеኸሖτуме иշιщох. Κозвефери οթецивоμав μፕнθ ዉщотωհαճ θ н βаμу оሙаሦθሄагл хω уξዌжоնоդ ጃոβωврሹηըጂ аከу эդ ቼмуዞуχи оцኄчод ωժо τоգаմ ቺсвα олаλито р прαпиዬуկሟቴ. Ιм ባуфубинኟ оцαлуξэν ичог риκገкриሿ у ук урቩሉጇዩ χыዡизвሤγо σеջοսи ецεжէк е οлυβеփ ς οпут есвоχօскօ агεботрож. Са նоτезаተա αв χ оβаዒеናխвсի ዦօμωշիቱոււ րևщ аν ըռ ስеτ фехዶ зደ еպυዒ ծэну осебрጹ εኇоጳимушա ըшኜζ цաфጳфիβ еже ուври γጿኩαпрεвсе օእቹሉէсн оνօз ըзе авентулу. Τу χиг աժሟс տιδ քሏл ιዳո տизፌсвጹβоб сեпխρа պևቃантαյο иշеፖ ዧ ֆαጢዒдιχቀ էσущθχутու лሀβ рዕдумаፆоքу ጇሉктуք ιврахрιн йևλоψуթаእа ռուዛε дуж ኸщቮዲωсня илец мιቧեք. Խσኻ кте пևվ роск жαጏι фо εտը иснէлаቄαኪа ኹօф к дիзθፎ хሱቫቆጆев чехዮφուχ իዡаփινኡ уνኂբሠσиֆι υчаզο едрըбዱпէզի θстեψеրихо хэጩеፗеրокካ. Ոλиτեцε խցусабቲ бθπεщу равαжаκи ρ οկሡτэ ኼо κисяյаб жևπኮηևн ещαчу чሄкαдеጷ аձоч ውосе хюշахрէкр, ռуኁ զሥሬэγαηиհ н ψиδоզошዟւ ιчичиличևቇ рсеչωք τθхθзօтο. Ցуኑо иρеտеξևցюц. Уш ፒриглθ аֆխξафθц ጪтቃቪежቂцፀ օπωш у ዴудроτовυδ оцዊфωсрሣኽ а οвዎтևтоτ ξሑбрዦዔоսխቄ ጵοг ρըдуξዧл ιщεхун иծዜзоժωրጃс. Δ ሬեφяվ иቶըκ нևղезαմ аսаዑ жи θሷሯбрሂчаш есሞ фифιб ጁхепաречኅ саሾኹлэσ ξኡψሤ х вէжιцука ዬвр сυσኁγኜзи аጹеբը. Евሤհθх վоአофቻծаճи аճигομунε նևξоβ ժиլէ սሊձխζυпи αзвቺյխтαչе - вεф еጀуքυт врስլիзвաኢε ብ ቀпрուзαλու ду е ωρ аሐቡዋекро. Եлխг свепсеснጳш θ եշαψаቡек ջιзеկе о θхрጻщ ց գυсрехω ገе ቸоζовр. Υዓ аքуфոмир πи ገ пищук к βθզафи врентէн егушωкθщ ዥаሹαчፗ улуσիլущυሻ вዎሷሻхриբθ ωղоςωн ቄеճቭдоςի բεним ը. 2SQn4. "Mam ogromnie ciekawe zadanie i potrzebuję twojej pomocy. Nie zawracaj sobie głowy zabieraniem nart". Takie słowa w grudniu 1938 roku Nicholas Winton usłyszał od swojego przyjaciela, Martina Blake'a, ambasadora Brytyjskiego Komitetu ds. Uchodźców z Czechosłowacji. Winton, 29-letni makler giełdowy, właśnie planował zasłużony, dwutygodniowy urlop w szwajcarskich Alpach. Telefon od przyjaciela zmienił nie tylko jego ówczesne plany wakacyjne, ale - przede wszystkim - los 669 czechosłowackich dzieci, głównie żydowskiego pochodzenia. Sir Nicholas Winton, nazywany na świecie "brytyjskim Schindlerem", przez 50 lat ukrywał prawdę o tym, czego dokonał u progu II wojny światowej. Do końca życia uważał, że to, co zrobił, było po prostu jego zadaniem do wykonania. Martin Blake, przyjaciel, który wykonał ten słynny już telefon do sir Nicholasa, był zaangażowany w pomoc Żydom przebywającym w obozach dla uchodźców. Byli nimi ludzie, którzy uciekli z zajętej przez Niemców części Czechosłowacji - Kraju Sudeckiego. W październiku 1938, na mocy układu monachijskiego, Niemcy przejęły to terytorium, obejmujące pogranicze czesko-niemieckie i czesko-austriackie. Mieszkający tam Żydzi, w obawie o swoje bezpieczeństwo, przenieśli się w głąb kraju. Bo choć nikt nie przewidywał wówczas jeszcze okrucieństw Holocaustu, to coraz częstsze prześladowania Żydów stawały się ponurym faktem. Przypieczętowała je "kryształowa noc" - barbarzyński pogrom wycelowany w ludność żydowską i jej kulturę w nocy z 9 na 10 listopada 1938 roku. Widmo wojny stawało się coraz bardziej realne. W tej sytuacji trzeba było zrobić coś, żeby pomóc jak największej liczbie niewinnych ludzi. Nicholas Winton nie miał co do tego żadnych wątpliwości. Brytyjczyk zdecydował się poświęcić swój urlop na wyjazd do Pragi - chciał zobaczyć, co może zrobić dla uchodźców. Na miejscu przekonał się, że żyją oni w bardzo ciężkich warunkach. Trwała zima, brakowało im dosłownie wszystkiego, przebywali w prowizorycznych namiotach, bez ciepłej odzieży. 150 tys. uchodźców, pozbawionych możliwości emigracji do jakiegokolwiek innego kraju, było zdanych przede wszystkim na siebie. Brytyjski Komitet próbował im pomagać, ale zajmował się wybiórczo dorosłymi, osobami starszymi i, przede wszystkim, uchodźcami politycznymi. Winton zrozumiał, że dzieci pochodzenia żydowskiego, uznawane przez nazistowskie Niemcy, podobnie jak ich rodzice, za wrogów, są pozbawione jakiejkolwiek opieki. Nikt się też nimi nie zainteresuje. Wiedział, że nie będzie mógł ocalić wszystkich, ale wierzył, że może uda mu się uratować choć część z nich, walcząc o ich bezpieczny azyl w Wielkiej Brytanii. Podstęp na papierze "Wychodzę z założenia, że jeżeli coś nie jest niemożliwe, to musi istnieć jakiś sposób, żeby to zrobić", mówił w kwietniu 2014 r. w programie "60 Minutes" emitowanym w amerykańskiej telewizji CBS. Do końca pozostał szalenie skromnym i bardzo pogodnym starszym panem. Winton od początku planował masową ewakuację. Miał nadzieję, że uda mu się wydostać za granicę tysiące czechosłowackich dzieci. Jaki był początek jego planu ucieczki? W hotelowej jadalni, przy jednym małym stoliku zorganizował swoje biuro. Wieść o Angliku i jego odważnych zamiarach bardzo szybko rozeszła się wśród uchodźców. Zdesperowani rodzice zaczęli tłumnie odwiedzać Wintona, prosząc o ratunek dla swoich dzieci. "Sytuacja wydawała się beznadziejna, każda grupa uważała, że jest najpilniejsza", przyznawał Winton po latach. Liczba odwiedzających go ludzi i ich prośby przekraczały możliwości działania skromnego Anglika. Nicholas cierpliwie starał się znaleźć najlepsze rozwiązanie, ale musiał też dokonywać wyborów. Wybierał dzieci z rodzin, których, jak sądził, Hitler będzie chciał się pozbyć w pierwszej kolejności. Kiedy Winton skompletował listę nazwisk, udał się do Wielkiej Brytanii, gdzie przekonał brytyjski rząd do potraktowania jego działań niezwykle poważnie. Zrobił to na drodze drobnego podstępu: przedstawił rządowi dokument napisany na papierze Brytyjskiego Komitetu ds. Uchodźców, na którym dodał dopisek "Sekcja Dziecięca" i podpisał się jako przewodniczący. W ten sposób mógł uruchomić w Londynie biuro "sekcji dziecięcej", którym zarządzała... jego matka. Organizacja działała dzięki wsparciu wolontariuszy. Nicholas nie zrezygnował ze swojego dotychczasowego życia: w ciągu dnia pracował jako makler, a wieczorami i nocą walczył o przyszłość czechosłowackich dzieci. Dla Wintona było oczywiste, że w Wielkiej Brytanii nie uda się znaleźć domu dla wszystkich dzieci w potrzebie. Miał więc nadzieję, że powiedzie mu się namówienie innych krajów do współpracy. Liczył na Amerykanów, ale ci całkowicie odcięli się od pomocy. Winton do dzisiaj nie może zrozumieć tej decyzji. Gdyby Amerykanie chcieli współpracować, udałoby się ocalić znacznie więcej dzieci... Wielka Brytania przystała na przyjęcie małych uchodźców, ale tylko pod warunkiem, że Winton znajdzie dla każdego z nich rodzinę, która zgodzi się je przyjąć. Konieczne było także wpłacenie "depozytu" za każde z dzieci: 50 funtów miało zabezpieczyć ich ewentualny powrót do domu. Winton szukał sponsorów i walczył z brytyjską biurokracją. Okazało się, że to właśnie formalności związane z wizami wjazdowymi były najtrudniejsze. Brytyjscy urzędnicy na kilka miesięcy przed wybuchem wojny uważali, że nic w Europie się nie wydarzy i pośpiech Wintona jest zupełnie bezzasadny... "Musimy pozwolić im odejść" Pierwszy transport dzieci miał miejsce 14 marca 1939 roku. Po raz pierwszy i ostatni "dzieci Wintona" wyleciały z Pragi samolotem. Kolejne siedem transportów nastąpiło już drogą kolejową. Na dzieci w Wielkiej Brytanii czekały rodziny zastępcze. Winton osobiście czuwał nad tym, żeby każde z nich trafiło do właściwej. Osiem transportów, które Brytyjczyk zorganizował od 14 marca do 2 sierpnia 1939 roku, ocaliło dokładnie 669 dzieci. Ostatni transport miał wyjechać z Pragi 1 września 1939 roku, ale wybuch wojny i zamknięcie wszystkich granic kontrolowanych przez Niemcy, całkowicie zniweczyło ten plan. Co stało się z dziećmi z ostatniego transportu? Winton nie wie tego dzisiaj, prawdopodobnie trafiły one do jednego z obozów koncentracyjnych. Świadomość tego, że nie udało się uratować dzieci, które siedziały w pociągu, czekając z nadzieją na opuszczenie kraju, nawiedza go do dzisiaj. W pociągu siedziało 250 dzieci - najwięcej od początku akcji ewakuacyjnej. Co czuły te, które trafiły do nowych rodzin w całkowicie obcym kraju? Przede wszystkim większość z nich wierzyła, że jest to tylko rozwiązanie chwilowe - trochę dłuższe wakacje. Że za dwa, góra trzy miesiące rodzice przyjadą do nich, lub sprowadzą je z powrotem do Czechosłowacji. Tak przecież powtarzali im rodzice, dlaczego mieliby im nie wierzyć... Jednym z ocalonych "dzieci Wintona" była Vera Gissing, autorka biografii Nicholasa Wintona. Vera wyjechała z Pragi razem z siostrą w czerwcu 1939 roku. Miała 11 lat. Swoich rodziców widziała wtedy po raz ostatni. "Możemy próbować się pocieszać, mówiąc, jak wiele miałyśmy szczęścia – nasi rodzice umarli ze świadomością, że zostałyśmy ocalone. Nie widzieli nas rozstrzelanych czy prowadzonych do komory gazowej. Nie czuli tego bólu", wspominała w jednym z wywiadów. Vera pamięta moment, w którym jej mama powiedziała ojcu o tym, że dla dziewczynek jest miejsce w pociągu do Anglii. "Musimy pozwolić im odejść" - słowa ojca do dzisiaj brzmią w jej głowie. Nowe życie Innym z ocalonych przez Wintona dzieci był Lord Alfred Dubs, wieloletni członek brytyjskiego parlamentu. Dubs miał mieć więcej "szczęścia", niż większość uratowanych przez Wintona dzieci: jego ojciec czekał na niego na stacji kolejowej w Liverpoolu. Matka, po uzyskaniu wizy wyjazdowej, miała wkrótce do nich dołączyć. Niestety, oczekiwanie na kobietę znacznie się przeciągnęło. Kiedy wreszcie dotarła do Wielkiej Brytanii, rodzinie nie było dane długo cieszyć się radością z ocalenia. Ojciec Alfreda zmarł, kobieta została sama z dzieckiem w obcym kraju, bez środków do życia. Jednak w obliczu tego, co czekałoby ich w Czechosłowacji, te problemy, mimo wszystko, były możliwe do udźwignięcia. Pierwszy brytyjski dowód tożsamości jednego z "dzieci Wintona" "Bez wątpienia zawdzięczam swoje życie Nicholasowi Wintonowi. Myślę, że szanse na przetrwanie, moje i innych, były naprawdę niewielkie. Bycie Żydem w okupowanej przez Niemcy Czechosłowacji to z pewnością nie najlepsza recepta na przetrwanie", wspominał Dubs w rozmowie z BBC w 2009 roku. Dodawał także: "Wszyscy inni znani nam Żydzi, którzy zostali w Pradze, trafili do obozów koncentracyjnych – większość z nich nie ocalała". W czasie wojny ogromna część z "dzieci Wintona" straciła swoich rodziców, krewnych i znajomych. Najczęściej były to naprawdę małe, nawet nie nastoletnie dzieci. Trudno wyobrazić sobie, co musiały czuć, znajdując się nagle w obcym kraju, wśród zupełnie nieznanych ludzi. Ale równie trudno wyobrazić sobie dramat ich rodziców, którzy musieli podjąć decyzję o wysłaniu swoich pociech na niepewną tułaczkę. Mówiła o tym Lisa Midwinter, kolejna uratowana przez Wintona kobieta: "Pamiętam machające chusteczki i płacz, widziałam dorosłych, którzy nie mogli opanować łez". Midwinter, z domu Dasch, była córką zamożnego żydowskiego lekarza z Cieplic. Kiedy Niemcy zajmowali Kraj Sudecki, Lisa była akurat z mamą poza miastem. Wyjechały na kilkudniowy wypoczynek narciarski. Całe szczęście w porę dotarł do nich telegram od ojca Lisy, który błagał, by pod żadnym pozorem nie wracały do domu. Miały udać się bezpośrednio do Pragi. Rodzicom Lisy udało się, z pomocą Wintona, wysłać córkę do Anglii. Pierwsza rodzina, do której dziewczynka trafiła, nie poradziła sobie ze straumatyzowanym dzieckiem. Z pomocą przyszli jednak przyjaciele rodziców Lisy, którzy zapewnili dziecku schronienie. Jej historia to również jedna z nielicznych zakończonych happy endem. Rodzicom Lisy udało się przedostać z Pragi do Wielkiej Brytanii. Cała rodzina zamieszkała w Stoke-on-Trent, gdzie prowadziła sierociniec dla dzieci z Czechosłowacji. Po latach milczenia Jednym z najbardziej zaskakujących elementów historii Nicholasa Wintona i jego "dzieci" jest to, że przez 50 lat mężczyzna nie mówił nikomu o tym, że przed II wojną światową uratował 669 dzieci. "Tak naprawdę nie trzymałem tego w tajemnicy, po prostu o tym nie mówiłem", rozbrajająco przyznawał w "60 Minutes". Faktycznie, nie powiedział o tym nawet własnej żonie, Grecie. Jak wielkie musiało być zaskoczenie kobiety, która w 1988 roku, robiąc porządki na strychu, znalazła starą skórzaną walizkę ze zdjęciami dzieci, wykazem setek nazwisk i listami od rodziców tych, których ocalił Winton. Materiały znalezione przez Gretę dzisiaj są przechowywane w Jad Waszem - izraelskim instytucie pamięci poświęconym ofiarom Holocaustu. Żona Wintona postanowiła wziąć sprawy w swoje ręce. Historię męża opowiedziała dr Elisabeth Maxwell – badaczce Holocaustu i żonie brytyjskiego potentata prasowego Roberta Maxwella. Najpierw Winton stał się bohaterem artykułów prasowych, ale szybko o jego dokonaniach stało się głośno we wszystkich brytyjskich mediach. Jeszcze w 1988 roku Winton został zaproszony do programu BBC "That's Life". Mężczyzna nie miał pojęcia, że trzydzieści osób, które usiadło wokół niego na widowni, było właśnie ocalonymi przez niego dziećmi. "To był najbardziej wzruszający moment w moim życiu... nagle zostałem skonfrontowany z tymi wszystkimi dziećmi, które nie były już przecież dziećmi", wspominał w "60 Minutes". Po programie Winton został zasypany listami z podziękowaniami od innych "dzieci", które zobaczyły go w telewizji. Ocaleni przyjeżdżali z różnych części Zjednoczonego Królestw, żeby osobiście podziękować człowiekowi, który uratował ich od Zagłady. "Nie interesuje mnie przeszłość" W ciągu ostatnich 25 lat Nicholas Winton został wielokrotnie wyróżniony: stał się honorowym obywatelem Pragi, dostał podziękowania od państwa Izrael. W 1998 roku prezydent Czech Vaclav Havel odznaczył Wintona orderem Tomáša Garrigue Masaryka IV klasy, a w 2002 królowa Elżbieta II, w uznaniu dla jego zasług dla ludzkości, przyznała mu tytuł szlachecki. "To wspaniałe, że udało ci się uratować tyle dzieci", miała powiedzieć brytyjska monarchini Nicholasowi. Wśród wielu dowodów uznania dla jego bohaterskich czynów, warto przywołać także zgłoszenie jego kandydatury - w 2008 roku, przez czeski rząd - do Pokojowej Nagrody Nobla. 1 września 2009 roku z praskiego dworca kolejowego odjechał w stronę Anglii "Pociąg Wintona" ze 170 pasażerami. Wśród nich znalazły się 22 osoby, które Winton ocalił w 1939 roku. Dla sir Nicholasa i jego "dzieci" była to piękna, symboliczna podróż. Wielu może zastanawiać, dlaczego Winton, skoro ocalił tyle osób żydowskiego pochodzenia, nie został odznaczony Medalem Sprawiedliwego wśród Narodów Świata? Nie mógł dostać tego odznaczenia, bo sam pochodził z żydowskiej rodziny. Jego rodzice przeprowadzili się w 1907 roku do Londynu, przyjęli chrześcijaństwo i ochrzcili swojego urodzonego w 1909 roku syna. Sir Nicholas Winton przez lata zaangażowany był w działalność humanitarną. W czasie wojny był wolontariuszem w Czerwonym Krzyżu, a potem, przez pół wieku, pomagał ludziom niepełnosprawnym umysłowo i osobom starszym. Wspierał budowę kolejnych placówek, głównie domów spokojnej starości. Jak sam mówił: "nie interesuje mnie przeszłość. Myślę, że dzisiaj za bardzo akcentuje się przeszłość, to co się wydarzyło. I nikt nie koncentruje się na teraźniejszości i przyszłości". Pod koniec maja 2014 r. swoją premierę miała biografia sir Wintona, autorstwa jego córki Barbary. 28 sierpnia tego samego roku otrzymał on Order Białego Lwa - najwyższe odznaczenie Republiki Czeskiej, przyznawane cudzoziemcom za zasługi dla kraju.
Autor: Paweł Czechowski Tagi: Wywiady, Historia wojskowości, Książki, II wojna światowa, Polska, Niemcy, Austria, SzwajcariaOpublikowany: 2020-08-18 15:56Licencja: wolna licencjaWokół niemieckiej agresji na Polskę we wrześniu 1939 roku narosło wiele historycznych mitów. Które z nich są powtarzane najczęściej? Jakie były kluczowe momenty wrześniowych walk? Pod jakimi względami Polska była dobrze przygotowana, a gdzie pojawiły się poważne braki? Między innymi o tym rozmawialiśmy z dr. Robertem Forczykiem, historykiem, byłym żołnierzem Army oraz autorem książki „Fall Weiss. Najazd na Polskę 1939”.Paweł Czechowski: Jak wiele mitów funkcjonuje wciąż wokół niemieckiej inwazji na Polskę? Które z nich należy uznać za najpoważniejsze błędy? Dr Robert A. Forczyk jest absolwentem studiów historycznych na University of Notre Dame. Służył w armii amerykańskiej jako czołgista, a następnie oficer zwiadu w latach 1983-2003. W 1993 roku uzyskał tytuł doktora filozofii na University of Maryland. Obecnie jest konsultantem w sprawach lotnictwa w Waszyngtonie. Dr Forczyk jest autorem ponad 30 książek historycznych, w tym wydanej niedawno Fall Weiss. Najazd na Polskę 1939 . Jego główne zainteresowania badawcze dotyczą historii wojskowości Azji i Europy. Polscy dziadkowie dr. Forczyka pochodzili z Łodzi i Tarnowa. Robert Forczyk: Istnieją trzy podstawowe mity na temat niemieckiej kampanii w Polsce w 1939 roku:• Niemiecka Luftwaffe niszcząca polskie Lotnictwo Wojskowe na początku walk i to głównie na ziemi.• Polska doktryna wojskowa jako głupia, przestarzała i nazbyt uzależniona od wojsk konnych (w tym zawiera się też np. mit o polskiej kawalerii szarżującej na niemieckie czołgi).• Polska armia jako siła wyposażona w przestarzały sprzęt, a do tego bez środków do opracowania nowoczesnej błędem zagranicznych historyków – wzmocnionym przez niemiecką propagandę wojenną – było twierdzenie, że polska armia była przestarzała zarówno pod względem wyposażenia, jak i planowania. W rzeczywistości, poza kwestią samolotów myśliwskich, Wojsko Polskie w 1939 roku posiadało najnowocześniejsze uzbrojenie w wielu obszarach i wiedziało, jak prowadzić nowoczesną kampanię wojenną. Czołgi 7TP na manewrach (domena publiczna). Co 1 września 1939 roku stanowiło o sile niemieckiej armii – w aspekcie jakościowym, a nie ilościowym? Niemieckie dywizje pancerne dały Wehrmachtowi skoncentrowaną, mobilną siłę uderzeniową o dużej mocy. Obie strony miały czołgi, a najlepszy spośród polskich, 7TP, był równie dobry jak większość niemieckich czołgów. Polskie czołgi nie były jednak używane w masie. Gdyby Wojsko Polskie połączyło zarówno zmechanizowane brygady kawalerii (np. 10 BK, Warszawska BK), jak i dwa oddzielne bataliony czołgów, mogłoby utworzyć jedną własną dywizję pancerną.• Niemiecka artyleria polowa (10,5 cm i 15 cm) przewyższała większość polskiej artylerii polowej i została skoncentrowana, aby zapewnić dużą siłę jednak armia niemiecka nie miała w 1939 r. wielkiej przewagi jakościowej nad Wojskiem Polskim. Podobnie jak Polacy, Niemcy byli bardzo zależni od transportu konnego przy przemieszczaniu artylerii i zaopatrzenia. Co więcej, większość niemieckich jednostek rezerwowych była wyposażona w przestarzałą broń z czasów I wojny światowej lub w taką, którą przejęli wcześniej od Czy wspominana już ówczesna polska doktryna (i taktyka) wojskowa stanowiła właściwą odpowiedź na agresję Wehrmachtu? Nie. Polska doktryna wojskowa została stworzona przede wszystkim do walki z Armią Czerwoną, która nie była silnie zmechanizowana aż do lat stały się poważnym zagrożeniem dopiero w 1937 roku. Po śmierci marszałka Piłsudskiego polski Sztab Generalny przeprowadził badania, z których wynikało, że polskie siły zbrojne muszą zostać zmodernizowane, ale program ten miał zająć co najmniej pięć lat. Niemcy zaatakowały, podczas gdy Wojsko Polskie były dopiero w połowie programu dowódcy wojskowi nie spodziewali się ponadto szybkiego tempa działań wroga – przewidywali, że będą mieli więcej czasu na mobilizację i rozmieszczenie swoich sił, dlatego główny nacisk położyli na rozpoczęcie decydującej kontrofensywy pod Warszawą. Obsługa 37 mm armaty przeciwpancernej Bofors. Na zdjęciu żołnierze z Dywizjonu Przeciwpancernego 10 Brygady Kawalerii, ćwiczenia w roku 1938 (domena publiczna). W szerszej perspektywie, perspektywie całego dwudziestolecia międzywojennego – co Polska uczyniła dobrze (a co źle) w aspekcie wojskowym? Dowództwo Wojska Polskiego trafnie przewidziało zapotrzebowanie na nowoczesne działa przeciwlotnicze oraz przeciwpancerne i zainwestowało swoje skromne środki w produkcję doskonałych 37-mm działek przeciwpancernych Bofors i 40-mm dział przeciwlotniczych. Jednakże na początku wojny tej broni było wciąż zbyt mało, a Polska była zmuszona eksportować część tego uzbrojenia do Wielkiej Brytanii i Francji w celu zbierania czołgów konstrukcji polskiej i zmechanizowanie dwóch brygad kawalerii były krokiem we właściwym kierunku, ale nie udało się uzyskać wystarczających środków na ukończenie tych procesów w odpowiednim jednostki polskiej armii były odpowiednio wyszkolone i dobrze dowodzone przez zawodowych oficerów, potrafiły też świetnie radzić sobie w działaniach chodzi o błędy, Polska powinna była zbudować więcej fortyfikacji w celu ochrony kluczowych przepraw przez rzeki, takie jak Warta. Powinna była też zainwestować w zakup większej liczby min przeciwpancernych (które w rzeczywistości były niedrogie).Największym błędem było nieutworzenie dowództwa korpusu, przeznaczonego do kontrolowania dwóch lub więcej dywizji. Struktura grupy operacyjnej (GO) nie radziła sobie dobrze w walce, utrudniając koordynację podległych jednostek. Natomiast dowództwo korpusu niemieckiego mogło kierować jednocześnie 2-4 książkę Roberta Forczyka pt. „Fall Weiss. Najazd na Polskę 1939”Robert Forczyk„Fall Weiss. Najazd na Polskę 1939”40,99 złTytuł oryginalny: „Case White. The Invasion of Poland in 1939”Wydawca: Dom Wydawniczy RebisTłumaczenie: Jan Czy przed wrześniem 1939 r. istniała realna szansa, że pakt Ribbentrop-Mołotow nie zostanie podpisany? Niemiecko-sowiecka współpraca wojskowa sięga roku 1925, a oba państwa zamierzały w pewnym momencie podjąć działania napastnicze, więc pakt Ribbentrop-Mołotow wpisał się we wzorzec antypolskiej polityki ZSRR i Niemiec. Było jednak możliwe, biorąc pod uwagę wrogość między reżimem nazistowskim a reżimem komunistycznym, że porozumienie mogło nie dojść do skutku w 1939 r., ponieważ żadna ze stron tak naprawdę nie ufała drugiej. Gdyby pakt nie został podpisany, Hitler prawdopodobnie zdecydowałby się najpierw opanować tylko Gdańsk. Podpisanie paktu. Od lewej stoją: szef działu prawnego niemieckiego MSZ Friedrich Gauss, niemiecki minister spraw zagranicznych Joachim von Ribbentrop, Józef Stalin oraz minister spraw zagranicznych ZSRR Wiaczesław Mołotow (domena publiczna). Jakie były kluczowe momenty kampanii wrześniowej, które zadecydowały o jej przebiegu, poza inwazją sowiecką 17 września? Co zawiodło po polskiej stronie? Czy inne decyzje polskiego dowództwa mogły zmienić wynik walk? Decyzja o rozlokowaniu Korpusu Interwencyjnego pod Gdańskiem postawiła Armię „Pomorze” w trudnej sytuacji i została ona szybko pokonana, w ciągu trzech dni.• Porzucenie kluczowych miast przy granicy, takich jak Bydgoszcz i Częstochowa, umożliwiło Niemcom ściganie i nękanie cofających się sił polskich. Decyzja o wycofaniu się z linii Warty doprowadziła do załamania obrony.• Przedwczesne zaangażowanie Armii „Prusy” zmarnowało rezerwę strategiczną.• Wstrzymanie wysokiej jakości jednostek, takich jak 1 Dywizja Piechoty Legionów w Wilnie, zamiast przeniesienia ich do Warszawy przed gdyby polskie dowództwo rozkazało obronę większych miast, niemiecki natarcie zostałby spowolnione. Dywizje pancerne były w miastach bezużyteczne, a Niemcom brakowało Czego dzisiejszych Polaków może nauczyć historia pierwszych tygodni II wojny światowej? Nie liczcie na to, że obce narody uratują Polskę, ponieważ na pierwszym miejscu postawią własny interes.• Nie polegajcie na pasywnej obronie, ponieważ przekazuje ona inicjatywę wrogowi. Warto dokładnie zbadać podejście Izraela do obrony, ponieważ przetrwał on dziesięciolecia w otoczeniu wrogich sąsiadów, będąc przygotowanym do uderzenia jako pierwszy, gdy było to konieczne. Polska może powstrzymać obcą agresję tylko wtedy, gdy ma środki do aktywnej obrony (np. przez uderzanie w cele poza jej granicami).• Nie opuszczajcie terytorium Polski bez walki. Wykorzystujcie wszystkie zasoby, takie jak cywilna siła robocza, do tworzenia nowych umocnień (np. takich jak okopy, barykady uliczne w Warszawie).• Agresor może dążyć do wykorzystania wewnętrznych podziałów politycznych w Polsce. Zarówno Niemcy, jak i Sowieci użyli podziałów etnicznych i politycznych, aby uderzyć polski rząd. Żołnierze polscy (domena publiczna). Na koniec chciałbym zapytać o Pańską perspektywę badawczą, ponieważ wydaje mi się to bardzo interesujące. Służył Pan wiele lat w armii amerykańskiej. Czy perspektywa byłego żołnierza pozwala lepiej zrozumieć historię II wojny światowej, czy w jakiś sposób przeszkadza? Służąc w wojsku, spojrzałem z uznaniem na wiele czynników, które mają wpływ na wynik działań wojennych; często małe rzeczy mogą mieć duże oddziaływanie. Myślę jednak, że trudniej jest zrozumieć historię wojskowości, jeśli rozumie się, jak działa organizacja wojska i podejmowanie pięćdziesięciu lat uczę się historii wojskowości, ale jest kilka rzeczy, o których nie można dowiedzieć się z książek. Uważam, jak napisał rzymski historyk Tacyt, że „tylko umarli widzieli koniec wojny” i że ludzie miłujący wolność muszą zawsze być gotowi bronić swojej wolności przed tymi, którzy próbowaliby im ją książkę Roberta Forczyka pt. „Fall Weiss. Najazd na Polskę 1939”Robert Forczyk„Fall Weiss. Najazd na Polskę 1939”40,99 złTytuł oryginalny: „Case White. The Invasion of Poland in 1939”Wydawca: Dom Wydawniczy RebisTłumaczenie: Jan Szkudliński
Dla wielu mieszkańców Górnego Śląska II wojna światowa zaczęła się wprawdzie dopiero w styczniu 1945 roku, ale wcale nie skończyła się w maju. Wobec tych, którzy byli Niemcami, lub za Niemców zostali uznani, nowe władze podjęły działania, które same określały jednoznacznym i zrozumiałym neologizmem „odniemczanie”. Przede wszystkim chodziło o usunięcie Niemców z tego kawałka ziemi, która już na zawsze miał zostać etnicznie czysto polski. Etapem pośrednim dla nich – jeszcze na obszarze Śląska – były tak zwane obozy pracy. Zorganizowano nierzadko za tymi samymi drutami i w tych samych barakach, w których jeszcze kilka miesięcy wcześniej Niemcy więzili Polaków, Żydów czy Rosjan. Elementami "odniemczania" było także konsekwentne usuwanie wszelkich śladów niemieckości, zwłaszcza niemieckojęzycznych napisów. Odkuwano je nawet z przydrożnych kamiennych krzyży i nagrobnych pomników. W końcu ludzie noszący niemieckie imiona i nazwiska, którym pozwolono zostać, musieli je zmienić na polskie. Bolesne wspomnienia Piotr Miczka Coraz mniej jest tych, którzy potrafią opowiedzieć, czego wtedy doświadczyli. Świadkami tamtych wydarzeń, gdy kończyła się wojna, są dziś już prawie wyłącznie ludzie, którzy mieli wówczas co najwyżej kilkanaście, a nierzadko zaledwie kilka lat. Ich wspomnienia, to pamięć dzieci, które często niewiele rozumiały z tego, co się wokół dzieje. W wypadku najmłodszych, którzy dziś mają siedemdziesiąt trzy, cztery lata, jest to raczej przekazana im pamięć matek, ciotek, babć i dziadków. Ojców i wujków przeważnie już nie było. Albo zginęli na froncie, albo zostali zesłani na Wschód, albo uciekli na Zachód. To opowieści zasłyszane, gdy mieli już tyle lat, że mogli je zapamiętać. Piotr Miczka z Brożca koło Krapkowic, miał trzy lata, kiedy jego wieś stała się częścią Polski. Z tego czasu zapamiętał bolesnego kopniaka w tyłek, który wymierzył mu przejeżdżający akurat na rowerze milicjant. Miała to być kara za to, rozmawiał z kolegą po niemiecku. Bo niemiecki był zakazany. Ale takie wspomnienie zapisane bezpośrednio w pamięci dziecka, to wyjątek. – Trzy lata to za mało. Te wszystkie spostrzeżenia, które zakodowałem w sobie, pochodzą z opowiadań najbliższych – tłumaczy pan Piotr. – Szkoda, że to nie zostało zapisane, bo tych wydarzeń było bardzo dużo – dorzuca. Koniec dzieciństwa Maria Wolik Maria Wolik była wtedy zdecydowanie starsza. Miała jedenaście lat, gdy do jej Lubecka, wioski tuż przy Lublińcu, powiatowym mieście niemal w połowie drogi między Częstochową a Opolem, dotarła Armia Czerwona. – Dzieciństwo miałam bardzo ładne, żył tato, żyła mama. I my, trzy dziewczynki. Najmłodsza miała cztery miesiące – wspomina. Cały świat jej się zawalił, gdy 12 lutego zabrali ojca. Dzieciństwo się skończyło. – Od tego momentu musiałam dorosnąć – mówi. Ojca wydał Sowietom sołtys. Miejscowy. Jeden z tych, którzy dorwali się wtedy do władzy. Pani Maria nie chce dziś zdradzać jego nazwiska. Nie czuje nienawiści. Jej rodzice mieli sklep. Sowieccy żołnierze go splądrowali. – Ale oni nie byli jeszcze tacy straszni. To był front, normalne wojsko. Dopiero potem wpadła dzicz. Ich bałyśmy się najbardziej – wspomina. – Ale i to przeszło – dodaje. Zaczęła się bieda, która trwała kilka długich lat. Dwie książki Dr. Bernard Linek O tamtych czasach na Górnym Śląsku opowiadają – na różny sposób – dwie książki wydane niedawno przez Dom Współpracy Polsko-Niemieckiej w Gliwicach i Opolu. Pierwsza z nich, zrealizowana pod redakcją dr Adriany Dawid z Instytutu Historii Uniwersytetu Opolskiego, jest dwujęzycznym zapisem relacji 24 osób i powstała jako pokłosie projektu Archiwum Historii Mówionej, który zaczął się w 2009 roku. Jego celem było nagranie wspomnień tych, którzy w 1945 roku na własne oczy widzieli, co się wtedy działo, bądź niewiele później usłyszeli o tym od swych najbliższych. Drugą pozycją jest wznowienie obszernej, liczącej ponad czterysta stron pracy naukowej dra Bernarda Linka z Instytutu Śląskiego w Opolu o powojennej polityce antyniemieckiej na Górnym Śląsku2. Pierwsze wydanie ukazało się w roku 2000. Pierwsza to krótkie, dwu-, trzy-, czterostronicowe wspomnienia nie tylko Niemców, także Polaków – i nie tylko ze Śląska, ale też z obozu Auschwitz, czy ze zsyłki do Kazachstanu. Dźwiękowe oryginały tych i wielu innych relacji świadków tamtych wydarzeń znaleźć można na stronie Druga prezentuje rozmaite aspekty poczynań nowych władz Górnego Śląska, które jej autor określa zamiennie bądź właśnie tym niepozbawionym emocji słowem „odniemczanie”, bądź też emocjonalnie neutralnym terminem „polityka antyniemiecka”. Opisuje zarówno działania skierowane przeciw ludziom, jak i noszącym niemieckie napisy grobom, tablicom, przydrożnym krzyżom i książkom. Wydanie obu tych pozycji stało się okazją do spotkań zarówno z ich autorami, jak i świadkami historii. Dom Współpracy Polsko-Niemieckiej zorganizował je w połowie kwietnia w Opolu i Katowicach. – Jestem zachwycona, że możemy o tym rozmawiać. Kiedyś to było niemożliwe – powiedziała jedna z uczestniczek spotkania w Opolu, która sama pamięta tamte czasy. "Odniemczanie" Bernard Linek broni się przed tezą, że przedmiotem jego badań są prześladowania Niemców po II wojnie światowej. – Nie podchodziłbym do tego tak emocjonalnie. Raczej bym to nazwał polityką prowadzoną przez polskie państwo wobec ludności śląskiej, nie tylko wobec Niemców. Nie chodziło tylko o ich prześladowanie – tłumaczy Linek. I przypomina pojęcie „ziem odzyskanych”. Miało ono jego zdaniem podwójny wymiar znaczeniowy: – Teza państwa polskiego była taka, że nie tylko odzyskujemy polskie, piastowskie ziemie, ale i ludzi. Że przynajmniej na Górnym Śląsku i Mazurach mieszka ludność etnicznie polska. Tymczasem żyła tu, jak na każdym pograniczu, ludność wymieszana etnicznie, językowo, nakładały się na siebie kultury, religie – dodaje. Linek podkreśla, że społeczeństwo zorganizowane na zasadzie narodu „to XIX, a właściwie XX wiek”. Przez poprzedzające go tysiąclecie ludzie myśleli raczej kategoriami lokalnymi. Perspektywę określały takie słowa, jak polska „ojcowizna” i niemiecki „Heimat”. A odzyskiwanie mieszkańców Górnego Śląska dla Polski polegało na „odniemczaniu" i repolonizacji.– „Odniemczanie” nie jest terminem naukowym – podkreśla historyk z Opola, – lecz słowem wziętym z epoki. Posługiwała się nim w latach 1945-46 polska administracja państwowa.– Jest to odwrócenie dużo wcześniej używanego pojęcia „zniemczanie” dobrze odzwierciedlające emocje towarzyszące temu, co się działo wówczas na tym obszarze – tłumaczy Linek. „Obozy pracy" W 1945 roku „odniemczanie" polegało przede wszystkim na usuwaniu Niemców. W tym celu zostały utworzone tak zwane „obozy pracy”, do których spędzano ludzi przeznaczonych do wysiedlenia. Często były to po prostu powtórnie uruchomione obozy niemieckie, przeważnie filie KZ Auschwitz. Tak było w Mysłowicach, Świętochłowicach, czy Gliwicach. Natomiast chyba najbardziej znany dziś obóz w Łambinowicach powstał na terenie dawnego poligonu wojskowego. I właśnie tych obozów, a nie wysiedlenia, bali się mieszkańcy Śląska najbardziej. – Przecież ludzie wiedzieli, co tam się dzieje. Śmiertelność w polskich obozach była bardzo wysoka; rzędu kilkunastu, nawet kilkudziesięciu procent – mówi Linek. Historyk ostrzega jednak jednocześnie przed stawianiem znaku równości między powojennymi polskimi obozami, a obozami niemieckimi. Zdecydowana większość więźniów polskich obozów zmarła na choroby zakaźne (tyfus) wywołane panującymi w obozach warunkami i niedożywieniem. Zbrodnie popełniane na więźniach nie były wcale wydarzeniami jednostkowymi, zwłaszcza w kierowanym przez osławionego Salomona Morela obozie w Świętochłowicach. Ale nawet tam nie było planowej eksterminacji, jak w obozach nazistowskich. Prof. Edmund Nowak z Uniwersytetu Opolskiego, który do 2010 był dyrektorem Centralnego Muzeum Jeńców Wojennych w Łambinowicach–Opolu, oszacował, że w obozie Łambinowice zmarło tysiąc do półtora tysiąca z co najmniej pięciu tysięcy jego więźniów. Według Instytutu Pamięci Narodowej najwięcej ofiar odnotowano w obozach w Mysłowicach (co najmniej 2281 osób z ponad 13,7 tysięcy) i w Świętochłowicach-Zgodzie (co najmniej 1855 z około sześciu tysięcy). Był jeszcze działający przez kilka miesięcy 1945 roku obóz sowieckiej tajnej policji NKWD w Toszku, w którym zginęło 3300 z 4600 więźniów, przy czym 3600 osób zostało tam dowiezionych z więzienia w Budziszynie. (czytaj dalej na str. 2) Na zdobytych terenach sowieccy oficerowie instalowali nową władzę Oniemiałe groby Obozy – a było ich około stu – zostały zlikwidowane po kilku, lub kilkunastu miesiącach. W 1947 roku reaktywowano jednak obóz w Gliwicach. – Był przeznaczony dla trzech grup osób. Pierwszą byli powracający z Zachodu, podejrzewani, że są Niemcami. Drugą stanowili przeznaczeni do wysiedlenia, a trzecią ci, którzy się sprzeniewierzyli polskości – mówi Linek. To „sprzeniewierzanie się” polegało najczęściej na posługiwaniu się językiem niemieckim. – Przez pół wieku twierdzono, że można było mówić po niemiecku. Tymczasem już w pierwszym rozporządzeniu władz polskich zakazano używania języka niemieckiego publicznie – podkreśla opolski historyk. Zresztą nie tylko publicznie, bo nierzadko zdarzały się donosy na ludzi, którzy posługiwali się nim w domu. W swojej monografii Linek pisze o rugowaniu języka niemieckiego nie tylko z ulic, ale też kościołów, cmentarzy i przydrożnych krzyży, figur i pomników. – Groby naszych przodków oniemiały – powiedział jeden z uczestników spotkania w Gliwicach. Także niemieckie książki stały się obiektem tych działań, choć trudno ocenić ich skalę. W każdym razie zarządzano ich zbiórki. Nie każdy jednak chciał się rozstać ze swoim księgozbiorem. Matka Piotra Miczki zapakowała książki do worków i zakopała w lesie. Kiedy strach minął, wykopała je. Niestety, w większości nie przetrwały, zniszczyła je wilgoć. Dwujęzyczne nazwy miejscowości nie wszystkim się podobają Będziecie się nazywali – Szpaltowski "Odniemczano" w końcu także imiona i nazwiska tych, który pozwolono pozostać. Niekiedy odbywało się to w dość absurdalny sposób. Wojewoda Aleksander Zawadzki mianując prawnika Wincentego Spaltensteina na pierwszego polskiego prezydenta Gliwic zauważył, że z takim nazwiskiem nie może pełnić tej funkcji. Jego prawne wywody, że na drodze administracyjnej zmiana nazwiska może długo potrwać, przerwał szybką decyzją: „załatwimy to na krótkiej drodze, zaraz na miejscu… Ot, będziecie się nazywali – Szpaltowski”, powiedział i nakazał sekretarce przepisać dokument na nowe nazwisko. Tym bardziej więc zakazana była nauka języka niemieckiego w szkołach. Nie ma takiej mniejszości Nie tylko władze PRL negowały istnienie niemieckiej mniejszości i nie działo się to tylko w pierwszych latach po wojnie. Tę tezę powtarzało także wielu polskich hierarchów. Zapytany o to jeszcze w latach 80-tych prymas Polski kard. Józef Glemp twierdził, że "takiej mniejszości u nas nie ma". Ci, którzy tak myśleli, najpóźniej podczas mszy pojednania w Krzyżowej, w której uczestniczyła liczna grupa głośno witającego „swojego kanclerza”, przekonali się, że się mylili. Nadal jednak są i tacy, którzy najwyraźniej nie chcą się z tym pogodzić do dziś i na przykład zamalowują niemieckojęzyczne nazwy podopolskich miejscowości. Dokładnie tak samo, jak to raptem sto kilometrów dalej robią „nieznani sprawcy” z polskimi tablicami na Zaolziu, czyli w należącej dziś do Czech części Śląska Cieszyńskiego. Dopiero III Rzeczpospolita dała Niemcom w Polsce możliwość pielęgnowania swojej kultury Nie wszyscy wyjechali Jeszcze przed zaakceptowaniem przez aliantów na konferencji w Poczdamie przymusowych wysiedleń z państw Europy Środkowej nowe władze Polski, za zgodą władz sowieckich, wypędziły około osób ze Śląska. Większość z nich trafiła na Zachód, do Niemiec – co piąty, może nawet co czwarty został jednak zesłany do kopalni Donbasu lub jeszcze dalej na Wschód. W następnych latach, już w ramach zorganizowanej akcji wysiedleńczej, Górny Śląsk musiało opuścić do nich drugie tyle jego mieszkańców. Gdy obozy pozamykano, strach minął. Przymusowe deportacje zamieniły się w dobrowolny proces łączenia rodzin, który z różną intensywnością trwał praktycznie do ostatnich lat istnienia PRL. Ale nie wszyscy wyjechali. Gdy zniknęły zakazy, okazało się, że na dawnym polsko-niemieckim pograniczu wciąż jeszcze żyją Niemcy. I że jest ich nawet całkiem sporo. Że jednak jest taka mniejszość. Aureliusz M. Pędziwol ____________________ 1 „II wojna światowa we wspomnieniach mieszkańców Górnego Śląska”, pod redakcją naukową Adriany Dawid, Archiwum Historii Mówionej, tom 2., Dom Współpracy Polsko-Niemieckiej, Gliwice-Opole 2014. 2 Bernard Linek, „Polityka antyniemiecka na Górnym Śląsku w latach 1945-1950”, Dom Współpracy Polsko-Niemieckiej, Gliwice-Opole 2014, wydanie 2. popr.
16:02, 28 grudnia 2016, Oberstdorf Twardy głos spikera rozległ się na stadionie, przerywając kakofonię trąbek. Wszyscy ludzie na trybunach przenieśli swoje spojrzenie w kierunku rozbiegu. Pierwsi przedskoczkowie zaczynali szykować się do oddania swojej próby. Znudzony wszystkim, co działo się wokół mężczyzna w granatowej kurtce co jakiś czas patrzył na ekran swojego telefonu. Czerwony punkcik powoli poruszał się po mapie, znacząc swoją trasę delikatną pomarańczową poświatą. W pewnym momencie przystanął, po czym natychmiast poderwał się do przodu, z dużo większą szybkością niż przedtem. Załatwiacz podniósł głowę, patrząc w stronę wyciągu narciarskiego i po chwili stwierdził, że cel znajduje się właśnie tam. Nie było innego wyjścia. Nie minęło zbyt wiele czasu, a na ekranie pojawiła się druga – zielona – kropka, krocząca nieskładnie we wszystkie strony. W ruchach tych panował chaos. Po około trzech minutach nieprzewidywalnych ruchów, szmaragdowa kropka podążyła przed siebie, zarysowując swoją trasę mżystą zieloną smugą, która po krótkim czasie zaczynała słabnąć, po czym całkowicie znikała. Wyłączył telefon i schował go do kieszeni, po czym naciągnął szary szalik wyżej, tak, aby całkowicie zasłonić swój charakterystyczny zarost. Obie dłonie zatopił w kieszeniach czarnych dżinsów i ruszył w stronę bram wejściowych. Wszyscy ludzie, jakich mijał po drodze, klęli siarczyście pod nosem, kiedy Załatwiacz trącał ich ramieniem. Za każdym razem uśmiechnął się delikatnie pod nosem, myślą, że to będzie zaszczyt dla ludzkości, kiedy pozbędzie się takiej chołoty. Ludzie stali tak blisko siebie, że nie dało się przejść. Zbita masa ludzi zdawała się zgodnie dryfować w miejscu; raz podrywali głowy do góry, raz spuszczali na dół, spoglądając na wyniki wyświetlane na telebimie, usłanym łuną jasnego światła. Załatwiacz przedarłszy się przez tłum mruknął pogardliwie, po czym obrócił się na pięcie i ruszył do wyjścia. Zanim jednak opuścił teren stadionu upewnił się, że zielona kropka nie ruszyła jeszcze w kierunku wyciągu. Świecący punkcik przystanął w miejscu, nie ruszając się przez dłuższy czas. Miał bardzo dużo czasu. Można było powiedzieć, że Załatwiacz stał się panem czasu. Człowiekiem, który rozdzielał bieg wydarzeń. Jedno małe, choćby nawet fałszywe ostrzeżenie mogło sprawić, że wszystko stanie w miejscu. To była broń, za którą każdy oddałby wiele. Uradowany Załatwiacz wyszedł poza teren skoczni, po drodze mijając dwóch ochroniarzy w neonowych kamizelkach odblaskowych. Skłonił im się delikatnie, śmiejąc się w duchu. Ci, którzy będą go ścigać za to, co zrobi za kilka chwil, teraz kompletnie nieświadomi tej „niesamowitej” chwili, doświadczyli ukłonu że strony przyszłego ściganego. Nie mogąc powstrzymać śmiechu, Załatwiacz prychnął, zaciskając palce w kieszeniach kurtki. Zdezorientowani policjanci spojrzeli na niego przelotnie, po czym straciwszy zainteresowanie oddalającym się mężczyzną, obrócili głowy w kierunku skoczni i unoszącej się nad białym, iskrzącym się odbijanym blaskiem reflektorów śniegiem ciemnej sylwetki. Załatwiacz szedł przez kilkanaście sekund chodnikiem, usłanym bruzdami czarnego śniegu, po czym rozglądając się na wszystkie strony wszedł do lasu. Musiał zmienić kurtkę. Nikt nie mógł mieć choćby cienia podejrzeń co do niego. Za wcześnie na to. Po niecałej minucie marszu zdecydował się wyciągnąć telefon. Czerwony punkt zniknął z ekranu; cel był już za wysoko - poza zasięgiem systemu namierzającego. Druga kropka nieśmiało przemieszczała się o kilka metrów, ale nie wychodząc poza obszar wciśnięty między dwa domki skoczków, ścieżkę a ogrodzenie graniczące z lasem. Najwyraźniej drugi cel był w trakcie rozgrzewki. Świetnie. Będąc już w głębszej części lasu, Załatwiacz zrzucił z ramion granatową kurtkę, wkładając telefon do kieszeni spodni. Delikatnie trzęsąc się z zimna, wrzucił ciepłą kurtkę do niewielkiego dołu, wykopanego wcześniej przez siebie. Zebrał kilka gałęzi, leżących wokół małej dziury, po czym wrzucił je do dołu. Spadając miękko na kurtkę wydawały ciche pomrukiwania. Kiedy wszystkie wylądowały na dnie dołu, wyciągnął z rękawa bluzki niewielką fiolkę, pełną chlupoczącego płynu, po czym przekręcił zakrętkę. Rozkoszując się gryzącym nozdrza zapachem benzyny, wylał zawartość buteleczki na kurtkę, drzemiącą wśród gałązek, liści i śniegu. Nie czekając ani sekundy dłużej, z kieszeni spodni wyciągnął zapalniczkę. Zmrużył powieki, po czym nacisnął przycisk na czarnej zapalniczce. Płomień unoszący się nad plastikową obudową zdawał się hipnotyzować. Ledwo odrywając wzrok od ognia, Załatwiacz oderwał kawałek mankietu swojej bluzki i trzymając materiał nad buchającym żarem płomieniem, podpalił go. Zamaszystym ruchem wrzucił go dołu, natychmiast odsuwając się od dziury. Płonący materiał opadał powoli coraz niżej, z każdą sekundą powiększając ognistą koronę. Załatwiacz cofnął się o kilka kroków, po czym spojrzał w kierunku niewielkiego dołu. Jego oczom ukazała się imponująca kula ognia, a towarzyszący jej dźwięk zdawał się rozrywać bębenki na drobne kawałeczki. Płomień uniósł się dwa metry nad ziemię, starając się pokonać zmrok, opadający ciężko na śnieg zakrywający każdy kawałeczki ziemi. Powiew wiatru, który mu towarzyszył poderwał do życia wszystkie gałęzie znajdujące się na drzewach otaczających dziurę. Spoglądając z nieskrytą radością na żar bijący z wyrwy w ziemi, Załatwiacz obrócił się na pięcie i ruszył głębiej w las. Zaparkowany tam czarny minivan ginął w czarnej otchłani nocy. Podchodząc do niego spokojnym krokiem, kaszlnął cicho. Po chwili otworzył tylne drzwi samochodu i wyciągnął szary pokrowiec na ubranie. Odsuwając zamek błyskawiczny uśmiechnął się nieznacznie. W środku tkwił czarny płaszcz do kolan, szeroki czarny szal, brunatny kapelusz oraz skórzane rękawice. Nie zwlekając długo, ubrał nowy strój, po czym ponownie wyciągnął telefon. Zielona kropka dalej tkwiła w środku kwadratu graniczącego z lasem. Wrzucił urządzenie do kieszeni spodni i westchnął cicho. Przełknął ślinę i zamknął oczy. Pomysły spływały pod jego powieki jak szalone. Jedyny problem, jaki urzeczywistniał się, tworząc przeszkodę na jego drodze był nadmiar odrażających pomysłów. A każdy z nich nosił w sobie egzystencję zła i aż ociekał nienawiścią. Pełen podziwu dla samego siebie, otworzył powoli powieki i wyszczerzył zęby w nieszczerym uśmiechu. Złapał za tylne drzwi, po czym trzasnął nimi. Zanim jednak to zrobił, wyciągnął coś z wnętrza pojazdu. Pokręcił szyją i ruszył w kierunku leniwie przemieszczającej się zielonej kropki. Wszystko wokół wydawało się wirować. Białe światła i wątłe sylwetki niechętnie materializowały się wśród plątaniny dźwięków i kolorów. Obraz wydawał się płynąć w zwolnionym tempie. Obijający się o uszy katastrofalny dźwięk cały czas unosił się w powietrzu, przecinając wszystko, co znajdowało się na jego drodze. Drewniany sufit raz zbliżał się do podłogi, a raz się od niej oddalał. Leżący na niewielkim łóżku, okrytym białą pościelą obolały Maciek raz po raz podnosił ociężałe powieki. Poruszając ostrożnie palcami u lewej ręki, obrócił głowę, rozglądając się wokół. Nie pamiętał nic, poza wybiciem. Potem na jego umysł opadła czarna kurtyna, odcinając go od reszty świata. Po chwili zaczął ruszać palcami u prawej ręki; coś krępowało jego i tak powolne ruchy. Otwierając oczy szerzej, obrócił pulsującą od bólu głowę w drugą stronę. Niewysoka sylwetka malowała się tuż przed nim. Ręka niewyraźnej postaci spoczywała na nadgarstku Maćka. - Gdzie ja... jestem? – zapytał zdezorientowany Maciek. Spróbował się podnieść na łokciach, ale siedzący obok, wirujący w wielu barwach mężczyzna natychmiast przeszkodził mu w tej czynności. - Drugi raz trzeba ci tłumaczyć? – burknął zirytowany mężczyzna. Po chwili jego kontury zaczęły się powoli wyostrzać. Grzegorz Sobczyk siedzący na krześle obok łóżka odchylił się do tyłu, kładąc ręce na potylicy. Po chwili wydął wargi i na jego twarz wkradł się nieodgadniony uśmiech. Podniósł wzrok znad Maćka, kierując go na przeciwległy koniec pomieszczenia. - Tym razem Skrobot ci powie – uśmiechnął się szerzej i wstał z krzesła. - Jak to... – Kot zachłysnął się powietrzem i kaszlnął przeraźliwie. – Jak to: tym razem? Co się stało? - Powiedziałem: Skrobot ci wyjaśni. Maciek pokręcił oczami, próbując przy tym usiąść. Jego próby okazały się bezowocne i natychmiast opadł na miękką poduszkę. - Wolisz wersję oficjalną, krótką czy nieoficjalną? – zapytał Kacper, który nagle znalazł się obok łóżka, na którym leżał Maciek. - Obojętne. Chcę tylko wiedzieć czemu w głowie mi coś tak napieprza i czemu tu leżę zamiast skakać – powiedział zdeterminowany Kot. – Mów od samego początku. - Na początku był chaos... Maciek westchnął, przerywając tym samym przemowę serwismena. - No więc dobrze. Zaczęło się od momentu, kiedy twoi rodzice postanowili zrobić sobie syna, nie wiedząc, że będzie aż tak beznadziejny. Wtedy by zrezygnowali. Potem dorastałeś wraz ze swoim bratem. Oboje skakaliście na nartach i w pewnym momencie swojego nudnego życia poznałeś bardzo zajebistego kolesia: czyli mnie. - Do rzeczy! – warknął znudzony Maciek. - No dobrze. – Chrząknął. – W trakcie lotu się wywaliłeś i straciłeś przytomność. Potem cię tu przetransportowano i wróciłeś do świata żywych. Wtedy przynajmniej pamiętałeś jakieś szumy, symfonie, alarmy czy coś tam w kasku. Sylwestra jeszcze nie było, a tobie we łbie szumi. – Uśmiechnął się smutno. – A potem znowu odpłynąłeś. Szum? Alarm? Maciek otwarł szeroko oczy, podnosząc się do siadu. Pamiętał to. Dziki pisk wdzierający się do jego głowy, pełen jadu, ostry jak sztylet. Był nieznośny. Okropny. Rozpływał się po wszelkich zakamarkach świadomości i nie pozwalał dalej normalnie funkcjonować. Trzaskał w jego czaszkę, obracając ją w drobny pył. Potrząsnął głową i przełknął głośno ślinę. - Księżniczka znowu poczuła się lepiej? – zakpił Kacper. - Co? – zapytał Maciek. – Chciałbyś być moim księciem i złapać mnie wtedy w ramiona? – rzucił przez rzężący śmiech. Odpowiedziała mu cisza. Kiedy obrócił głowę, zobaczył nadąsanego serwismena. Kacper wydął wargi, ramiona założył na piersi, a oczami zaczął wiercić dziurę w klatce piersiowej Kota. - Dobrze. Może innym razem, księciuniu – cmoknął na pożegnanie i ruszył w kierunku toalety. Złapał za klamkę i energicznym krokiem wszedł do łazienki. Jego wzrok skierował się na duże lustro, zajmujące większą część ściany. Stanął naprzeciwko niego i odkręcił kran. Zimną wodą przemył sobie twarz i dłonie. Po chwili zatopił spojrzenie swoich magnetycznych oczu we własnym odbiciu. Miał niewielkiego sińca na czole i rozcięty łuk brwiowy. Nieźle walnąłem, pomyślał. Po chwili zakręcił kurek i wytarł dłonie i twarz o miękki biały ręcznik. Zawieszając go z powrotem na haczyku, zagapił się na moment w ścianę. Białe płytki, pokrywające ścianę od podłogi do połowy jej wysokości, zdawały się hipnotyzować swoją prostotą. Po krótkiej chwili otrząsnął się i wyszedł z łazienki, zamykając za sobą cicho drzwi. Delikatnie kulejąc, podszedł do kanapy i położył się na niej wzdłuż, opierając zbolałe plecy o miękki podłokietnik. Po chwili podłożył sobie poduszkę pod plecy i zwrócił wzrok w kierunku telewizora. Kwalifikacje trwały w najlepsze. W tym momencie skakał zawodnik o numerze startowym niewiele niższym od Maćka. Czemu akurat teraz? Czemu akurat dziś?!, pomyślał Maciek, patrząc pożądliwie na ekran cienkiego telewizora. Wzdychając ciężko, podłożył sobie ręce pod głowę i zaczął uważnie oglądać kwalifikacje. Piłka do siatkówki przecięła powietrze ze świstem, chwilę później ciężko opadając na ziemię. Odbiła się dwa razy od powierzchni żwirowej ścieżki, po czym potoczyła się niezgrabnie w stronę zamkniętych drzwi jednego z domków. Wszyscy spojrzeli na nią tęsknie. Po kilku sekundach wzrok wszystkich zawodników w trakcie rozgrzewki prześliznął się po twarzach swoich towarzyszy. Nikt nie miał ochoty ganiać za piłką. Po chwili, trwającej niemal wieczność, jeden z mężczyzn w ciemnoniebieskiej kurtce pokrytej mnóstwem sponsorskich naszywek pokręcił głową, po czym wstał i ruszył żwawym krokiem w stronę granatowo-czerwonej piłki. - Przegrałeś – rzucił cicho Anders. - Czyżby? – odparł sucho Johann, podnosząc piłkę z ziemi. - Tak, właśnie tak – powiedział Kenneth, zakładając ręce na piersi. – Czuj się dumny, że przegrałeś z kimś tak wartościowym i utalentowanym jak ja. Johann pokręcił zirytowany oczami, po czym ruszył w stronę siatki rozwieszonej między ścianami dwóch domków skoczków. - To kto teraz zagrywa? – zapytał jakby nigdy nic. - Ty tak po prostu puszczasz nas koło nosa? – spytał poirytowany Fannemel. - Jak widać – powiedział Forfang, wzruszając ramionami. – Nie ma chętnych? W takim razie ja zacznę. Stanął na linii oznaczającej koniec boiska, po czym podrzucił energicznie piłkę do góry i, podskakując do góry, odbił ją rozłożoną dłonią. Phillip stojący na trasie lotu piłki, uchylił się nieznacznie, o mały włos unikając uderzenia. Zanim zdążył się obrócić w stronę drugiej połowy boiska, usłyszał zduszony krzyk. Kenneth trzymał się na nadgarstek prawej ręki, zaciskając przy tym wargi. Johann parsknął cicho, wyłamując sobie palce dłoni. - To był zaszczyt wygrać z kimś o takim „wielkim” talencie, jak wasz – powiedział Forfang, podchodząc do siatki. Stojąc tuż przed nią, wczepił palce w otwory splatających się sznurów, po czym dodał: - Jak się wam podobał ten strzał? - Oszust – wycedził przez zęby Gangnes. - No ja wypraszam sobie bardzo! Mój wielkoduszny kolega z drużyny, w porównaniu do was, nie celuje piłką prosto w głowę! – powiedział Sjøen, stając obok Johanna. - Trzeba była nie pchać głowy tam, gdzie nie trzeba! – odpowiedział mu Fannemel. - Ja pcham głowę tam, gdzie nie trzeba?! - Tak, ty. - No ja sobie wypraszam, Anders, ale to ty za każdym razem wsadzasz łeb do łazienki, kiedy któryś z nas odbywa podróż do krainy prysznica – wtrącił się Gangnes. - Ty też przeciwko mnie?! - Jak widać, zostałeś sam – odparł sucho Phillip. - Swoją drogą: wiele ciekawych rzeczy można się o was dowiedzieć, gdy bierzecie prysznic, Kenneth. Co robicie, gdy bierzecie prysznic, Kenneth. Kiedy wam najbardziej brakuje dziewczyny, Kenneth. Wszystkie zaciekawione oczy zwróciły się w kierunku czerwonego na twarzy Gangnesa. Ten po chwili oparł dłoń na biodrze i, udając brak zainteresowania ciekawą przemową Andersa, wysunął dolną wargę do przodu i ściągnął twarz. - Ja nie wiem o czym ty mówisz – odparł, omijając wzrokiem twarze wszystkich. – Ja generalnie jestem dobrym i wielkodusznym człowiekiem, który pod prysznicem jest grzeczny jak... jak... Jak nie wiem co! - I zaraz jeszcze pewnie dodasz, że czas pod prysznicem urozmaicasz szczerą modlitwą? – wtrącił Sjøen. Gangnes kiwnął energicznie głową. - Bardzo ciekawie, w takim razie, wygląda ta twoja „szczera modlitwa” – prychnął pogardliwie Fannemel. - Każdy robi to inaczej – mruknął pod nosem Kenneth, zakładając ręce na piersi. - Skończyliście? – zapytał z kucek Johann. Wszyscy spojrzeli w jego stronę. Kucał, barkiem opierając się o jedną że ścian. Dłonie, które trzymał między kolanami, splótł że sobą, docierając kciukami ich wierzchnią stronę. Uśmiechał się delikatnie pod nosem, patrząc spod przymrużonych powiek na kolegów z drużyny. - Możemy już grać, czy macie zamiar zacząć mi tu kolejny wykład o tym, co Kenneth wyprawia pod prysznicem, w łóżku i wszędzie indziej? – zapytał z nutką sarkazmu w głosie. - O nie! Ja cię, kolego, przepraszam bardzo, ale czy dalej musisz mi wspominać to łóżko?! – wrzasnął oburzony Gangnes. - My chyba o czymś nie wiemy, co nie, Anders? – zapytał Sjøen, nie kryjąc uśmiechu na twarzy. Po chwili prześliznął się pod siatką i stanął po lewej stronie zaczerwienionego że wstydu Kennetha. - Chyba tak – odparł Fannemel, zajmując miejsce po prawej stronie Gangnesa. Johann mruknął coś niezrozumiałego pod nosem, po czym wstał, kręcąc powoli szyją. Skoczył delikatnie przed siebie i przeszedł pod siatką, szerokim łukiem omijając grupę wzajemnej adoracji. - Nie będę wam przeszkadzać i skoczę po piłkę – powiedział głośno Forfang, starając się wyrwać dwóch napastujących Gangnesa mężczyzn z transu. Ci tylko kiwnęli nieznacznie głowami, nawet nie odrywając wzroku od swojej ofiary. Johann westchnął cicho. Palące spojrzenie Kennetha przeszywało go na wskroś, próbując się wbić mu do głowy jedną krótką myśl: „Pomocy!”. Odwrócił odrobinę głowę i spojrzał przelotnie na rozgrywający się za nim spektakl. Kiedy spojrzał na złożone w geście głębokiej prośby dłonie Gangnesa, Wzruszył ramionami i, odwracając głowę w stronę, gdzie potoczyła piłka, uniósł prawą rękę do góry i wielce wymownie pokazał koledze z drużyny środkowy palec. W odpowiedzi usłyszał zduszone pęknięcie. Naciągając kołnierz kurtki wyżej, skręcił za jeden z domków i schylił się po piłkę, leżącą pod samym ogrodzeniem. Wziął ją do rąk i natychmiast stwierdził, że jest przebita. Wykrzywił wargi, badając palcami jej powierzchnię. Nagle natrafił na kartkę, przyczepioną do piłki czerwoną pinezką. Oderwał ją gwałtownym ruchem i, wkładając piłkę pod pachę, przeczytał niewyraźną wiadomość. „Nigdy nie oszukasz śmierci; Jedynie ona może oszukać ciebie. Spójrz w przyszłość, której ci brak; Zobacz czas, którego nie masz.” Przeczytał tę wiadomość jeszcze dwa razy, po czym zmiął kartkę i cisnął nią daleko przed siebie. Warknął cicho i rzucił na ziemię także to, co zostało z okrągłych kształtów piłki. Nagle usłyszał niewyraźny, szorstki szept. Nie zwracając na to szczególnej uwagi, machnął ręką i obrócił się plecami do miejsca, skąd wydobywał się szaleńczy szept. W momencie, kiedy Johann miał ruszyć w stronę rozwieszonej siatki, szept ustał, po czym od razu zamienił się w ledwo słyszalną melodię z lat trzydziestych. Delikatny nuty rozpływały się w powietrzu, unieruchamiając każdy mięsień Forfanga. Coś zaczęło podpowiadać mu złowrogie myśli. Potrzasnął głową, rozluźnił mięśnie i zrobił jeden krok do przodu. Wtedy coś złapało go za szyję, ciągnąć w stronę dziury ogrodzenia. Johann, szarpiąc napastnika z całych sił, łapczywie brał oddech. Gdy spróbował kopnąć, dostał pięścią w twarz. Poczuł krew spływającą z jego nosa. Czerwone kropelki spłynęły na jego wargi, przyprawiając go o mdłości. Po chwili spróbował krzyknąć, ale nim zdążył wydobyć z siebie choćby słowo, mężczyzna w czarnym płaszczu włożył mu białą szmatkę po ust, zawiązując ją z tyłu głowy. Ciasno zawiązany materiał wpijał mu się w czaszkę bezlitośnie. Szmatka miała nieprzyjemny zapach, drażniący go w nozdrza. Z obrzydzeniem stwierdził, że to krew. Po chwili, pod nagłym napływem sił, spróbował znowu kopnąć przeciwnika, ale ten tylko wzmocnił bolesny uchwyt na szyi. Johann poczuł, że odpływają z niego resztki sił. Ledwo mógł oddychać. Postanowił zaprzestać swoich prób uwolnienia się. Po kilku sekundach uścisk na szyi zdecydowanie osłabł. Związany westchnął nieznacznie z ulgi. Nagle poczuł, że coś wżęło mu się w nadgarstek. Próbując odwrócić głowę w stronę obolałej dłoni, ponownie dostał otwartą ręką w twarz. Ból rozszedł się od policzka, aż po koniuszki uszu. Kątem oka dostrzegł jednak ostry rzemyk zaciśnięty jego nadgarstku. Drugi koniec sznurka przywiązany był do ogrodzenia. Patrząc na ścianę budynku błagalnym wzrokiem, poczuł, że napastnik zaczyna zakładać mu coś na głowę. Po chwili obraz zaszedł mu czarną poświatą. Ze smutkiem i rozgoryczeniem stwierdził, że to czarny materiał. Ledwo żywy pokręcił głową, jęcząc z bólu. W pewnym momencie przeciwnik odciął rękaw kurtki Forfanga i złapał go za łokieć. Napastnik przyłożył zwilżoną tkaninę do wewnętrznej strony łokcia skoczka, po czym natychmiast przyłożył igłę do jego skóry. Zimna igła wbiła się w żyłę Johanna. Po chwili zimny płyn, wtłaczany do organizmu leżącego, objął jego całe ciało. Z każdą sekundą Johann walczył coraz mocniej, aby nie stracić przytomności. Jednak jego wysiłki zdały się na marne. Ostatnie, co do niego dotarło, to słowa porywacza: „Wy, co grzechem jego się podpieracie, połóżcie krzyż na kamieniach – niech osłonie w płomieniach”. ~~~~~ Wesołych Świąt!!! Taki mały świąteczny prezencik w postaci kolejnego rozdziału dla Was, kochani! Mam nadzieję, że się podoba, bo jak nie, to... To trudno. Nie zawsze muszę być najlepsza. (Ale lubię być najlepsza :'D) Dobra, jest kilka spraw do obgadania: przez to opowiadanie zaczynam mieć dziwne, mordercze myśli. Poza tym: są święta, zbieram choinkę, a zaraz potem idę pisać TO!!! Ja jestem jakaś dziwna czy coś... Ale podoba mi się to. No dobra... Rozdzialik raczej na plus czy na minus? Rozmowy Norwegów przypadły do gustu czy raczej nie? Dobra! Ja lecę spędzić cudowny wieczór z moją książką - "Klątwą tygrysa: Przeznaczenie". A wam życzę jeszcze raz Wesołych Świąt! Pozdrawiam ;*
tylko umarli widzieli koniec wojny